O tym, dlaczego przestaliśmy z dziećmi chodzić po górach…
Kilka refleksji na temat rodzinnych wędrówek.
Jak to drzewiej bywało…
Tanie loty na Sycylię? Lecimy! Autostopem na Sylwestra do Słowenii? Jedziemy! Trzy tygodnie w Alpach Rodniańskich? Idziemy! Jako niedoszli PowsiRodzice spędzaliśmy w zasadzie każdą wolną chwilę włócząc się to bliżej, to dalej, wszelkie oszczędności przeznaczając na paliwo, loty i konserwy turystyczne. No taka natura! Wyznając zasadę, iż pojawiające się z biegiem czasu dzieci należy włączać do własnego stylu życia a nie zmieniać go całkowicie z powodu pojawienia się nowego członka rodziny, mieliśmy wielkie nadzieje i oczekiwania. Wszyscy mówili: „wszystko się zmieni!”, „skończą się wojaże i wolne weekendy”. Owszem – wiedzieliśmy, że jedyną pewną rzeczą po pojawieniu się dziecka jest niewiadoma. Jednak tak nie do końca owym „wszystkim” wierzyliśmy…
Wyobrażenia vs. rzeczywistość
Założenie było proste – dwa dni w szpitalu, ze trzy dni w domu popijając rosołek i zaczynamy przygodę! Tydzień po porodzie pakujemy plecak, namiot i ruszamy tej kruszynce, temu owocowi miłości która ślubem w starej cerkwi została przypieczętowana, pokazywać góry, łąki i lasy. Jakże srogo się rozczarowaliśmy… Nikt nam pośród tego barwnego „wszystko się zmieni” nie powiedział, że:
- tydzień po porodzie wyzwaniem będzie spacer po krakowskich Plantach, na których PowsiMama zemdleje podczas gdy PowsiBalerina będzie w wózku wrzeszczeć jak obdzierana ze skóry,
- zamiast wyprawy na wschód słońca w Beskidach będą nas czekać wschody słońca oglądane z okien domu po pięciu godzinach nieustannego, nocnego bujania,
- zamiast rześkich poranków, szybkiej kawy i kanapce w samochodzie ledwo będziemy zwlekać się z łóżka po dwóch godzinach przerywanego co piętnaście minut snu,
- ten rozkoszny dwulatek tak ceniący samodzielność obrazi się na nosidło, rączki i „barana” wydłużając czas przejścia kilometra do dwóch godzin,
- ubranie pieluszki, rajstopek, bluzki, polarka, spodni zimowych, komina, czapeczki, kozaków, kurtki i rękawic przyprawia o palpitacje serca gdy mija czterdziesta piąta minuta a tu ciągle pozostaje do ubrania…. komin, czapeczka, kozaki, kurtka i rękawice,
- za każdym razem, piętnaście minut po wejściu do samochodu usłyszymy sakramentalne „co masz do jedzenia?” i na nic się zdadzą naleśniki, owoce, kabanosy, woda i kanapki bo progenitura ma akurat smaka na zupę ogórkową i basta,
- górskie eskapady będziemy przeliczać nie na 20+ a 2+ kilometrów,
- 50l plecak nie będzie wypełniany z myślą o trzydniowym wypadzie a o 3h wycieczce (wszak gdzieś musimy pomieścić pieluchy, termosy, owocki, przekąski, ulubioną maskotkę, matę piknikową, trzy pary skarpet i butów na zmianę oraz kilka innych niezbędnych akcesoriów (pluszowego Tatę Świnkę na przykład!)
Nie ukrywamy – był moment gdy zaczęło nam to boleśnie doskwierać. Bo ileż można pokonywać ostatnie 100m szlaku do schroniska? Jeść kanapkę? Przyglądać się czterdziestemu kamieniowi? Ile mrówek i żuków gnojarzy można znaleźć w trakcie kilkunastu minut? Jak duży odcinek szutrówki można wysprzątać gałęzią? Ileż można zachęcać do przejścia tego kilometra pod górę? Frustrowaliśmy się mocno. Denerwowaliśmy się sporo. A nie tak to miało być…
Dlatego przestaliśmy chodzić z dzieckiem po górach. Zaczęliśmy w górach z dzieckiem przebywać.
Zmieniliśmy całkowicie optykę naszych wędrówek, planowanych wycieczek i wyjazdów. Już wiemy, że nie musimy zdobyć szczytu, wyjść na wieżę widokową, spędzić dnia na szlaku od 6.00-20.00 aby było fajnie i wartościowo. Bo ta magia, która dzieje się w trakcie rodzinnego wędrowania nie wydarza się dopiero po piętnastym kilometrze i powyżej 500m przewyższenia. Ona cicho dźwięczy właśnie w tym przyglądaniu się biedronkom, w tym wylegiwaniu się na polanach, na tych leniwie pokonywanych metrach i skakaniu po drzewach. Chwilę nam zajęło by to zrozumieć i zaakceptować. Zamienić energiczny marsz na spokojny krok. I teraz nam dobrze!
Ojciec, jak Was w pełni rozumiem 🙂
Nie wiedzieć czemu telefon mi zmienił z „o ja cię” na „ojciec” 🙂
To przybijamy wirtualną „piątkę” ;P